Kiszonki – dobrze to wygląda, ale czy dobrze wyjdzie?

Bez wątpienia, rok 2020 to prawdziwy rollercaster. Nie wchodząc w szczegóły covidowej rzeczywistości, nikt nie pozostał obojętny wobec wpływu tej sytuacji na życie i gospodarkę, a w tym rolnictwo. Na szczęście, w kontrze do złych patogenów, o których głośno w mediach, w produkcji kiszonkarskiej możemy korzystać także z tych dobrych.

Jak wiemy, życie nie lubi próżni. I nawet, jeśli coś pozostawimy odłogiem, to – i tu wielkiej niespodzianki nie będzie – owa rzecz odłogiem leżeć nie będzie… I jeśli tą rzeczą będzie poranny udój krowy, potencjalny bunt dojarzy (czego, o zgrozo, nikomu nie życzę), nie sprawi, że krowa zatrzyma produkcję mleka. Co najwyżej przysporzymy jej niebotycznego, nieetycznego i niepotrzebnego cierpienia.

Idąc tym tropem, zachwianie cen płodów rolnych, czy nawet na „wierchuszkach” giełdy towarowej, co też obserwowaliśmy i wciąż jest odczuwalne na rynku dóbr konsumenckich, nie spowoduje, że cały zestaw prac rolnych przestanie mieć znaczenie, lub że rezygnacja z jakiegokolwiek ogniwa, radykalnie poprawi naszą rentowność. Otóż nie! Jeśli mowa o rentowności, to tę buduje się, czy ta teza jest zgodna z naszymi przekonaniami, czy też nie, na drodze inwestycji.

Zacisk pasa i zgrzytanie zębów?

Niestety, w zgodnej opinii ekspertów – niekoniecznie tych najbardziej medialnych – największym problemem niniejszego roku, jest… strach i negatywne nastroje, które wywołuje. Stare porzekadło mówi: „nie podejmuj decyzji w afekcie”. Co oznacza, że wobec jakiejkolwiek kryzysowej sytuacji, np. na rynkach rolnych, stoimy przed stosunkowo prostym, a jednocześnie brzemiennym w skutki wyborem: postępować wedle presji, albo wedle zasad.

Mówiąc o produkcji rolnej, a w tym paszowej i oszczędnościach, jako efektach dobrze przemyślanych po drodze inwestycji, postępowanie wedle presji podpowiada: utnij dawki, zetnij prefiksy, usuń dodatki i sprzedaj część krów. Owszem, czasem takie kroki powinniśmy podjąć na drodze do ekonomicznej płynności, ale nawet wówczas, nie powinny one wynikać z presji. Zwłaszcza że jakoś tak to Stwórca ułożył, iż rolnictwo jest pracą z definicji sezonową i długofalową. Sezonową, bo wraz z nadejściem nowego okresu rzeczy mogą się radyklanie zmienić, a długofalowa, bo efekty tych zmian zobaczymy często dopiero po czasie – jak np. postęp hodowlany.
Zatem, gdy pierwsza faza szoku przelała się przez rynki, co było bardzo wyczuwalne np. na giełdach w USA, Brazylii czy w Azji, przyszedł czas na refleksje i… ochłonięcie. To bardzo dobrze, bo Polska rolnictwem stoi, a uprawa kukurydzy to jeden z najważniejszych elementów tej układanki. Koniec końców – i krowa, i my, musimy jeść.

Coraz drożej, czyli coraz taniej

Wielokrotnie na łamach Zagrody wspominałem, że najgorszą rzeczą jest koncentrować się na elementach, na które nie mamy wpływu. I tutaj, żeby nie zabrzmieć zbyt politycznie, zachęcam do dystansu medialnego. Statystyka podpowiada, że ponad 80 proc. rzeczy, których się boimy nigdy nas nie dotknie, a te, które dotkną, zrobią to w zdecydowanie mniejszym zakresie, niż myśleliśmy.
Analizując sytuację na rynku rolno-przetwórczym w dobie „około-covidowej”, wyłania się bardzo ciekawy trend. Myślenie o profilaktyce, także tej zdrowotnej i ludzi i zwierząt gospodarskich osiągnęło zupełnie nowy poziom. I dobrze! Dbajmy o siebie! To inwestycja, która przyniesie tylko dobre efekty. Ale dbajmy także o naszej zwierzęta, bo te – czy zakorzeniła nam się w głowie ta myśl, czy też nie – są w tzw. łańcuchu dostaw. I to bynajmniej lokalnych. Polska, jako jeden z głównych eksporterów żywności w UE, całkiem dobrze odnajduje się w tej roli. A to oznacza, że ser czy jogurt z mleka wyprodukowanego na Dolnym Śląsku, Podlasiu czy Kujawach, może powędrować np. do Chin, albo Niemiec.

Działanie probiotyczne w żywieniu bydła, drobiu czy trzody, to jeden z elementów takiej polityki. Tematowi probiotyków w żywieniu bydła warto poświęcić więcej miejsca i czasu w przyszłości, bo może się okazać, że w dobie redukcji zużycia antybiotyków, to właśnie one będą stanowić pierwszą linię wsparcia i obrony organizmu. Ale o tym innym razem…

Przycinanie wydatków, pod pozorem oszczędności rodzi ryzyko spadku konkurencyjności, a tym samym rentowności, bo bezpośrednio wpływa na ostateczny efekt ilościowy i jakościowy naszej produkcji mleka. I żeby nie było, nie odwołuję się do „dobra ogółu” i zbiorowej odpowiedzialności. Każdy działa we własnej zagrodzie, ale to, co z zagrody wyjeżdża, już niekoniecznie trafia na lokalne targowisko.

Do celu, dobrej paszy

Obserwacja dotycząca redukcji kosztów, która towarzyszy mi odkąd pracuję z hodowcami bydła, i to kompletnie bez generalizowania, sprowadzę do niniejszego stwierdzenia: jeśli jakiś dodatek (np. paszowy) ma być zdjęty z dawki, to najczęściej stosowanym kluczem „selekcji”, jest to, jak dobrze rozumiem działanie danego produktu… (poddaję tę myśl samodzielnemu rozważeniu). Oczywiście, mniej chętniej usuniemy dodatek pochodzący z firmy X, którą lubimy, ale nie o tym mowa. Mowa o ścinaniu tego, co rozumiem najmniej… I bez niespodzianki będzie fakt, że takim produktem najczęściej są inokulanty do zakiszania. Nawet, jeśli w przeliczeniu na koszt wyprodukowania hektara kukurydzy, są najtańszym elementem, ale mającym jednocześnie największy wpływ na jakość paszy. Mała rzecz o wielkim wpływie, wylatuje pierwsza…

Dobra pasza to inwestycja. Inwestujemy środki do jej produkcji, swoją wolę, czas i pieniądze. To nic innego, jak praca hodowlana. W przygotowaniu pasz, widać pewne podobieństwa pomiędzy produkcją mleka, a konstrukcjami z klocków. W obu przypadkach, elementy muszą do siebie pasować, żeby stworzyć spójną całość i nie zastanawiać się, jak to się stało, że zostało nam w rękach kilka elementów, z którymi – w zaistniałej sytuacji – nie wiemy, co zrobić. Gdy tylko znajdziemy się pod presją, bo sami sobie na to pozwolimy, lub ktoś nas przymusi, pojawiają się nieoczekiwane problemy, które na dodatek zaczynają sporo kosztować.

Od A do Z

Wielokrotnie to podkreślano, ale i tym razem nie będzie inaczej. Proces zakiszania to naczynia wzajemnie ze sobą połączone więc i kalkulując wydatki na inwestycje w pasze, powinniśmy patrzeć już od pola, z nastawieniem na postępowanie wedle zasad, a nie presji. Tzw. „oszczędności”, które pojawiają się w momencie zakiszania – byle tanio, czyli zbyt szybkie zwożenie materiału, niedbałe ubicie, bez sprawdzania tegoż ubicia, niestosowanie dodatków zakiszających czy folii okrywających, to dopiero otwarte drzwi do presji, która pojawi się jak tylko tworzymy silos. Przy czym, w całym koszcie produkcji pasz, wydatki poniesione na zakiszanie są ledwo kroplą w morzu, a zwłaszcza w porównaniu z wydatkami weterynaryjnymi, jako efektami problemów metabolicznych. A to ma swoją genezę najczęściej w silosie.

Pojawiają się głosy, że stosowanie zakiszaczy jest nonsensem wymyślonym przez firmy paszowe. Od wielu lat staram się być ambasadorem „obu światów”: upraw polowych i żywienia. A tą granicą jest właśnie zakiszanie. Niestety, gdy zapyta się, do kogo należy ta przestrzeń w sensie odpowiedzialności za przygotowanie jakościowej paszy, zarówno agronom, jak i żywieniowiec rozkładają ręce. Tak rodzi nam się pojęcie „ziemi niczyjej”, i to wprost w naszych silosach.

To, co widać gołym okiem, kiedy presja na pozorne oszczędzanie zagląda w oczy – to min. 15–20 proc. strat w przypadku, gdy np. zakiszacz nie był stosowany i pojawiła się wtórna fermentacja po otwarciu silosa. Albo nowa folia była za droga, więc skorzystano z tej używanej rok wcześniej, bo „jeszcze całkiem dobrze wyglądała”. W tym miejscu pragnę stanowczo podkreślić, że zakiszacz, nawet ten „najdroższy i najlepszy”, nie jest magicznym proszkiem, który w cudowny sposób zniweluje błędy popełnione przy zwożeniu do silosa zielonki, jej ubijaniu, przykrywaniu itd.

Z zakiszaczami jest jak ze starą piosenką Budki Suflera – „Ratujmy, co się da”. Oznacza to, że dobrej jakości kiszonka musi być osadzona na fundamencie jakościowej zielonki, a to kierunek „prace polowe wiosną”. W silosie nie przybędzie nam w cudowny sposób białka czy energii. Za to przy zaniedbaniach, przybędzie nam pleśni, grzybów, problemów i wydatków. I to większych, niż te przycięte.

Słów kilka o ostatnim ogniwie

Osobiście jestem za stosowaniem zakiszaczy biologicznych, choć nie do wszystkich rodzajów materiałów takowe się nadają. Przy wyborze zakiszacza, cena powinna być ostatnim kryterium. Niezwykle ważnym parametrem jest tzw. CFU – Colony Formed Unit, czyli ilość żywych kolonii bakteryjnych w gramie zakiszonej masy. Czasami podaje się tę wartość w gramie produktu, jednak to nic nie mówi nam o jego reaktywności in vivo. Jednak jeszcze ważniejszym elementem są synergie pomiędzy bakteriami. Czasem 1+1 = 5, właśnie dzięki możliwościom synergicznego działania bakterii. To jednak, warto zbadać samodzielnie, w swoim własnym silosie. Oferta na rynku zakiszaczy biologicznych, o unikalnych cechach i działaniu jest całkiem szeroka.

Przy wyborze zakiszacza, warto także wybierać takie, które zawierają w swoim składzie zarówno bakterie homo- i heterofermentatywne. Pierwsze odpowiadają za szybkie „uderzeniowe” obniżenie pH, a drugie – za stabilizację pryzmy czy silosa. Coraz częściej – i bardzo dobrze – mówi się o konserwacji kiszonki po jej otwarciu. Ta, z kolei jest realizowana w oparciu o kwasy – najczęściej octowy i propionowy – produkowane przez bakterie heterofermentatywne.

Coraz bardziej popularne stają się rozwiązanie oferujące szybkie otwarcie silosa, np. po 7–14 dniach fermentacji. Jednak tutaj, z własnego doświadczenia i testowania kilku tego typu rozwiązań wiem, nie wszystkie produkty realnie spełniają założenia wczesnego otwarcia, rozumianego, jako w pełni przefermentowanej kiszonki… Niestety, nadal wciąż nieocenioną wartością jest stabilna kiszonka przez cały okres wybierania. W końcu samo zakiszanie to kwestia dni i tygodni, a co potem? Rok wyjadania paszy – a ta musi być stabilna termicznie i parametrowo, bo tego wymusza na nas wysokowydajne bydło!

mgr inż. Marcin Wojcieszek

No comments yet.

Join the Conversation